wtorek, 16 lipca 2013

Niegodny, by być martwym.

W końcu się stało. Wszystkie plany, co do jednego, siadły. Kolejne wakacje spędzone w czterech ścianach na osuwaniu się w obłęd. Są jakieś pomysły, ale są nierealne.

A raczej lepiej, żeby były.

Co by się stało, gdyby zamknięta społeczność nagle zyskała nieograniczoną inwigilację w prywatność jednostek, które ją tworzą? Co lud zrobiłby z wolnością wykraczającą daleko poza granice wolności drugiego człowieka? Kim okaże się ten, kto da tę wolność ludziom? Wyzwolicielem? Czy tylko mąciwodą?

Kiedyś się przekonam.
Może całkiem niedługo.

czwartek, 4 lipca 2013

Kiedy z FUBARu zostaje SNAFU.

Blog umiera, czyż nie?

Tak to wygląda. W momencie, kiedy z założenia cała inicjatywa miała być walką ze światem, a świat robi się... znośny, zaczyna brakować materiału.

FUBAR - Fucked up beyond all recognition.

SNAFU - Situation normal, all fucked up.

Dorwałem się do "Korzeni niebios", autorstwa Tullio Avoledo. Pierwsze wrażenia mam mieszane. No bo jak to, książka z uniwersum "Metro 2033", która nie dzieje się w metrze? W ogóle, pomysł osadzenia akcji w postnuklearnym Watykanie wydawał mi się chybiony. Jak na razie czyta się to przyjemnie, choć zęby bolą od narracji pierwszoosobowej (dotychczasowe książki z uniwersum miały narrację trzecioosobową.)

W ogóle, życie w wakacje jest mniej kolorowe. Nie ma jak na razie wielkich uniesień, ale i nie ma okazji do nienawiści. Zależnie od rozegrania może to być (kolejny już) najlepszy, lub najgorszy okres mojego życia.

piątek, 21 czerwca 2013

Wyjaśnienia.

Nie pisałem długo. Fakt. Działo się dużo. Fakt. Powinienem był pisać. Fakt.

Po kolei: W weekend było wesele. Masa obcych ludzi, państwo młodzi również obcy. Disco polo, fontanna z czekoladą, odrobina wina.

I ona.

Ze strony panny młodej ( ja od pana młodego), zabawna, mądra, całkiem ładna. Początkowo obca, ale szybko zaczęliśmy rozmawiać, poznawać się, wymieniliśmy numery. Ot, koleżanka, myślałem.

O ja głupi. Dnia następnego szybko okazało się, że widzi we mnie wiele wiele wiecej. Partnera. Chłopaka. Ideał. Miłość życia. Przeszkodą była odległość. 370 km to nie w kij dmuchał.

Dręczyło mnie to. Związki na odległość to nie to. Na ławce za domem weselnym jej usta przekonały mnie. Oglupiły. Otrzeźwiałem kilka dni później. Gryzło mnie to. Ostrzegałem ją wcześniej, że nie jestem człowiekiem stabilnym, że wszystko może się zmienić w chwili. Myślała, że jest na to gotowa. Nie była. Płakała. Czuję się z tym źle. Wygrażała samobójstwem. Udało się ją przekonać.

Najgorsze jest to, że następnego dnia zacząłem żałować. Uderzyło mnie, że znów nie mam nikogo, w czyich ramionach mógłbym utopić moją nienawiść. A tej mam w bród. Kiedy szykujesz show, i kiedy próbujesz w dwie osoby ogarnąć 12 osób którym się nie chce, i w 4 godziny z próby w proszku zrobić próbę generalną, a nauczycielka ciągle twierdzi, że wie lepiej, mimo, że nie ma jej na próbach - wariujesz. Szalejecie z kumplami, gracie scenki udając pijanych, aż w końcu walisz banią w krawędź wielkiego metalowego kotła ilądujesz z rozciętym czołem.

Wakacje będą do dupy, ale chociaż nie będę musiał walczyć z leniami.

(notka techniczna - będę pisał, kiedy będę czuł potrzebę. Mogę tylko obiecać, że będę się starał ją czuć codziennie.)

czwartek, 13 czerwca 2013

Wszyscy chętnie się tu zebraliśmy.

Brzydzę się wieloma rzeczami. Jeśli mnie zapytać, mogę wymienić raptem kilka sytuacji, ale w praktyce reakcję zmieszania i zdegustowania wywołuje u mnie wiele, wiele wiecej.

Jedno jednak wymienię zawsze bez wahania: hipokryzję.

Urokiem szkoły katolickiej jest to, ze zaczynasz świadomie patrzeć na kwestię wiary. Kończą się przymusy, zaczynasz się modlić, bo czujesz, ze potrzebujesz, albo przestajesz, bo nie czujesz. Zadziwia mnie tylko, kto postanowił strzelić sobie w stopę i uczynił ze mszy obowiązek?

Przecież młodzież kocha się w buncie! Gotowa jest działać na własną szkodę, by tylko "pieprzyć system", by postawić na swoim, by mieć własne zdanie. Cholera, sam długo nie uczęszczałem właśnie dla buntu. Sęk w tym, ze z czasem zmienił mi się powód. Przestałem chodzić, bo nie czułem potrzeby. Nie czuję - nie idę, przynajmniej nie jestem hipokrytą.

Okazuje się, że według księży lepiej jest przyjść bez szczerego zamiaru, i konsekwentnie udawać zainteresowanie, zamiast okazać jakąś krztę szczerości i się nie ceregielić. Jak dla mnie absurd.

"In your head, in your head, they are dying."

Tym oto cytatem zaczynamy naszą małą podróż. Podróż po zimnym okrutnym świecie pełnym debili i hipokrytów, podróż, której celem jest wyłowienie z tego morza absurdu czegoś wartościowego. Nazywam się Sellissimo, mam prawie 18 lat i będę waszym przewodnikiem.

Skąd dzisiejszy tytuł? Jeśli ktoś poprawnie odgadł zespół i piosenkę (The Cranberries - Zombie), to może być zdziwiony. "Prawidłowa" interpretacja obejmuje wojny w Irlandii, o co chodzi?! Spokojnie. Cytat traktujmy dosłownie.

"W twojej głowie, w twojej głowie, oni giną."

Zawsze większe grupy ludzi wywoływały u mnie złe przeczucia. Psychologia tłumu, jakkolwiek ciekawa do analizy, potrafi być piekłem na ziemi, jeśli przyjdzie ją obserwować z bliska. A to, całkiem niedawno, właśnie było mi dane.

Wycieczki szkolne to świetna okazja by się zabawić, pozwiedzać, socjalizować się, prawda? W teorii. Bo w praktyce nie ma tak lekko.
Nie powiem, żebym bawił się źle. Ale cała zabawa, każde doświadczenie było intensywnie przesączone irytacją. Kiedy widzisz ludzi, którzy na codzień są nawet przyjemni w kontaktach, samodegrujących się do poziomu bez mała przedszkola, zalewa cię krew. Jasne, zdenerwować się rzecz ludzka, o co więc chodzi? O skalę. O to, że w mojej głowie życzyłem tej przedszkolnej bandzie śmierci. Powolnej, okrutnej, z satysfakcją płynącą z zadawania cierpień. Jasne, często mówi się o czymś takim figuratywnie. Problem w tym że to marzenie, ta idea ostatecznego uciszenia krzewicieli (a dokładniej krzewicielek) infantylizmu była zbyt kusząca, zbyt żywa, zbyt realna.

I trwała cztery bite dni.
To wyniszcza. Straszliwie. Nigdy jeszcze w życiu nie miałem okresu tak skondensowanej, czystej wręcz nienawiści. Pod koniec wypalił we mnie samego. Załamał mnie psychicznie. Wszechobecna bezsilność zbyt jaskrawie biła po oczach.

Dopiero następnego dnia, po spokojnej nocy już we własnym łóżku, już w ciszy i z dala od tłumów, dopiero wtedy odetchnąłem. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Pozostał w pamięci ślad pytania, które zadałem sobie w punkcie kulminacyjnym tego obłędu, i które swoją szczerością doprowadziło mnie do łez: Czy to ludzie są debilami, czy może ja, bo nie potrafię się dopasować?

Zachwiał się wpajany mi od dziecka model bycia krytycznym wobec większości i posiadaniem własnego zdania. Stąd ten wpis, stąd blog. Stąd podróż. Byłoby po prostu cholernie miło móc swój swiatopogląd w sposób prawie anonimowy skonfrontować z innymi. Cieszmy się podróżą, cieszmy się drogą i aktem jej przechodzenia, bo może się okazać że cel nie ucieszy nas wcale.